Sporo
o świętym Mikołaju można poczytać
TUTAJ.
A poniżej nie tylko dla dzieci
Opowiadanie ks. Mieczysława Malińskiego
o św.
Mikołaju
- Co teraz z nim będzie. Jak on sobie poradzi z tym wielkim
majątkiem, który odziedziczył po śmierci swoich rodziców. Należy
mu pomóc. Zająć się jego sprawami.
Tak mówiono na przyjęciu, jakie odbyło się po pogrzebie
rodziców Mikołaja. Zebrani krewni i przyjaciele domu mieli swoje
racje. Mikołaj, chłopiec jedynak, syn; bogatych rodziców,
utalentowany, zdolny, pilny, pracowity, był bardzo nieśmiały.
Całe dnie spędzał ze swoimi nauczycielami. Nie wychodził z domu,
nie licząc spacerów po obszernym ogrodzie pałacowym. Żył odcięty
od środowiska, zamknięty w świecie nauki. Wystarczali mu
najbliżsi, rodzice. Unikał obcych ludzi. Trudność dla niego
stanowiło nawet wyjście na ulicę. Gwar ulicy go męczył. Ciążył
mu wzrok ciekawskich przechodniów.
Podziękował swoim krewnym za ofiarowaną mu pomoc. Nawet nie
dlatego, żeby sam chciał się zajmować prowadzeniem tego
ogromnego majątku, którego stał się właścicielem. Ale nie chciał
nowych ludzi u siebie Został w świecie swoich książek, studiów:
Umysł szeroki, typowy intelektualista. Troskę nad ziemią, nad
majątkiem powierzył zarządcy, który już lata całe pracował u
jego rodziców. Pozostawił również starą służbę. Był wśród niej
kamerdyner, który był zarazem lokajem podającym mu do stołu Nie
był to zresztą tylko sługa czy też kamerdyner, ale prawie
domownik.
Opiekował się nim od dziecka. Stary gaduła, który wiedział o
wszystkim, co się dzieje w mieście -jedyny kontakt Mikołaja ze
światem zewnętrznym.
Czas płynął. W sposobie życia Mikołaja nic się nie zmieniało:
pogrążony w księgach czytał, pisał. Aż któregoś, dnia, nie
wiadomo właściwie dlaczego, zainteresowała go relacja starego
sługi. Miasto żyło nowym dramatem. Historia prawie naiwna, jak z
kiepskiego romansu, gdyby nie to, te prawdziwa. Jest dziewczyna,
którą pokochał chłopiec. I ona go pokochała. Wszystko byłoby
dobrze, gdyby nie to, że ona jest biedna, a on jest bogaty. I
jego rodzice sprzeciwiają się; temu małżeństwu. Ona nie ma
wiana, nie ma co wnieść w przyszły swój dom. Była to historia
jak głos z zaświata, kontrastujący z tym, czym sam żył. Przyszła
natarczywa refleksja : Mam wszystko, czego chcę. Gdzieś obok
mnie rozgrywa się tragedia ludzka, spowodowana takim prozaicznym
faktem jak brak pieniędzy.
Suma potrzebna dziewczynie była dość znaczna. Nie wiedział
jeszcze, co zrobi, ale zaczął myśleć, jak zaradzić tej biedzie.
Przy następnym posiłku, tak prawie od niechcenia, dowiedział się
od starego sługi o adres dziewczyny. Budował plan działania
jakby wbrew sobie, bo nie wiedział, czy starczy mu odwagi, aby
go zrealizować. Aż wreszcie poszedł, aby zobaczyć przynajmniej,
jak wygląda dom tej, biednej dziewczyny. Idąc ulicą dopiero po
chwili spostrzegł się, że wcale nie przeszkadzają mu ludzie, że
jakoś znikła jego poprzednia nieśmiałość. Po prostu szukał ulicy
i domu, gdzie ktoś żyje i cierpi.
To był dom poza miastem. Nic nie wskazywało, że tam ma miejsce
jakaś tragedia. Bielały wesoło w słońcu ściany. Stanął w dość
znacznej odległości, w cieniu drzewa, oparł się o jego pień.
Spod zesuniętego na oczy kaptura patrzył. W ogródku kwitły
kwiaty, na grządkach zieleniły się warzywa. Było spokojnie,
czysto, schludnie. Nic się nie działo. Przysiadł. Udawał
człowieka, który zmęczony zasypia w ciężkim upale dnia. Na
drodze ruch był niewielki. Czasem przeszedł wieśniak,
poganiający I swojego osła. Grupa kobiet wracała z pola. Dzieci
bawiły się w, jakieś tam swoje gry. Nagle drgnął. Z domu wyszła
dziewczyna. To chyba ona - pomyślał. W ręce miała naczynie z
bielizną. Rozwieszała ją powoli na rozciągniętych sznurach. Po
chwili na drodze pojawił się jeździec. Przed domem ściągnął
konia lejcami, zeskoczył. Dziewczyna już zdążyła postawić
naczynie z bielizną na ziemi. Biegła w jego kierunku ocierając
mokre ręce o fartuch.
Powitanie w uśmiechach i łzach radości. Cała wpatrzona i
wsłuchana w niego. Wybuchła gorąca rozmowa. Krótkie zdania.
Słowa wyrywane sobie nawzajem. I ręce, ręce szukające, siebie. I
dłonie, dłonie - kwiaty stulone i rozwarte. Jakby cały świat
przestał dla nich istnieć. Nagle ich radość się skończyła.
Dziewczyna rozpłakała się. Chłopiec usiłował ją pocieszyć.
Głaskał po głowie jak dziecko. Potem jej ucieczka do domu i
odjazd chłopca. Scena była skończona.
Mikołaj wrócił do swojego domu. Zajrzał do skarbca. Nigdy się
nim dotąd zbytnio nie interesował. Przypuszczał, że dysponuje
kwotą, która mogłaby stanowić wiano dla tej dziewczyny.
I tak też było. Zawinął pieniądze w kawałek sukna. Przewiązał
sznurem. Doczekał nocy. Jeszcze wytrzymał aż dom się uciszy, aż
pogasną wszystkie światła. Wsadził zawiniątko pod pachę, okręcił
się czarną opończą, wsunął kaptur na głowę, otworzył drzwi od
swego pokoju, zszedł na palcach po schodach. Starał się całą tę
wyprawę traktować jak zabawę, jak grę, ale serce mu się tłukło,
nie spodziewał się, że się tak przejmie. Wyszedł na ulicę. Dawno
nie wychodził o tej porze do miasta. Świecił księżyc. Było
pusto. Już prawie we wszystkich domach czerniły się prostokąty
okien. Szedł szybko, nerwowo. Zdawało mu się, że jest ze
wszystkich stron widzialny w tej srebrnej poświacie księżyca.
Wykorzystywał cienie budynków i drzew. Szybko przebiegał odcinki
nie ocienione. Dłużyła mu się ta droga tym bardziej, że wciąż
musiał sprawdzać, czy nie pobłądził. To, co w dzień nie
przedstawiało dla niego trudności, teraz w nocy było obce,
nieprzyjazne, mylące. Był spocony, gdy doszedł na miejsce.
Schronił się w cieniu znajomego drzewa. Dom stał w pełnym blasku
księżyca. Zdawało mu się, że jest niemożliwe podejść w takiej
sytuacji do okna. Już nasuwała mu się myśl, żeby zrezygnować,
poczekać na nów, albo na noc
pochmurną. Ale znowu stanęła mu przed oczami scena sprzed kilku
godzin, scena z płaczącą dziewczyną. Nie, nie mogę pozwolić, by
ona tak cierpiała. Odepchnął się od pnia drzewa, do którego
przylgnął, przebył błyskawicznie drogę dzielącą go od domku. Nie
potrzebował nawet wspinać się do okna, były nisko osadzone - on
był dostatecznie wysoki. Zajrzał do wnętrza izby.
Okno na szczęście było tylko przysłonięte kotarą. Odsunął ją.
Miał po raz drugi szczęście:
łóżko dziewczyny było w zasięgu jego ręki. Przechylił się. Nie
bardzo widział miejsce, gdzie by mógł umieścić zawiniątko z
pieniędzmi. Delikatnie wsunął je pod poduszkę, na której
spoczywała głowa dziewczyny. Jeszcze rozejrzał się do tyłu, czy
nikt go nie obserwuje. Ale ulice były puste, pełne blasku
księżyca. Oderwał się od parapetu okna i wrócił szybkim krokiem
do domu.Na drugi dzień już przy śniadaniu dowiedział się o
wszystkim, co się stało w nocy. Dziewczyna, gdy tylko odkryła
skarb pod poduszką, nie omieszkała podzielić się swoją radością
z sąsiadami. To już wystarczyło, by natychmiast dowiedziało się
o tym całe miasto. Byli tacy, co wątpili. Ci nadmieniali, że
może te pieniądze zostały ukradzione, ale ta ewentualność szybko
upadła, bo po prostu nie było nikogo okradzionego. Poniektóre
niewiasty twierdziły, że był to na pewno anioł z nieba. Nie
miały co do tego żadnych wątpliwości. Reszta snuła różne
przypuszczenia, choć one wiodły donikąd. Ale przecież to
wszystko nieważne, co ludzie mówią. Najważniejsza jest radość
dziewczyny, no i chłopca. Tego wszystkiego Mikołaj słuchał przy
śniadaniu, zalewany potokiem słów swojego służącego. Myślał
sobie, że chyba po raz pierwszy w swoim życiu jest naprawdę
bardzo szczęśliwy. Służący informował jeszcze swojego pana, że
rodzice chłopca zgadzają się na ślub, tym bardziej, że dopatrują
się w tym ręki Boga samego.
- A ty jak myślisz, kto to może być?
Ze starego sługi opadła maska wesołka, poczciwego bajdury i dał
odpowiedź jakby już na to pytanie był przygotowany od dawna.
- Myślę, że to nie żaden anioł. To po prostu człowiek, który
wypełnia to, czego Pan Jezus uczył
- żeby to, co czynimy dla drugich, czynić naprawdę dla nich, a
nie dla siebie. Ludzie tego nie rozumieją. Tak jak nie
rozumieli i wtedy. I dlatego tak ich dziwi, że ktoś potrafi się
na to zdobyć.
Następne dnie wyciszyły sensację. Przyszły kolejne sprawy,
kłopoty i radości miasta. Opowiadał o nich stary gaduła -
wiedząc, że w ten sposób jest w stanie rozruszać swego pana.
Spośród tych informacji wypłynęła niespodzianie kolejna ludzka
tragedia: dzieci sieroty. Zmarła matka, jedyna żywicielka
pięciorga dzieci. Drobiazg jeszcze. Najstarsza dziewczynka
piętnastoletnia. Reszta za małe, by móc pracować. Opiekują się
wspólnie sobą. Zresztą tak jak i wtedy, gdy żyła matka, która
pracowała na ich utrzymanie.
- Ale przecież muszą z czegoś żyć? Czy mają krewnych?
- Właśnie ci zastanawiają się, co mają z tym drobiazgiem
zrobić. Chcieli je pozabierać pomiędzy siebie, ale dzieci nie
chcą się rozdzielić. Najstarsze będzie pracowało, może i
chłopiec drugi z kolei także. Za dużo nie zarobią, a tu idzie
zima, potrzeba ciepłego odzienia, obuwia, zapasów.
Mikołaj słuchał tego opowiadania. Widział swoją pomoc jako
nieodzowną. Ale sytuacja była już skomplikowana. Tu już
pieniądze nie wystarczą. Trzeba tym dzieciom dostarczyć gotowych
przedmiotów. Jeszcze jakby mimochodem zapytał, gdzie to się
wszystko dzieje. Poszedł tam tego samego dnia. Było to na
przedmieściu. W pobliżu, prawie naprzeciw, stała gospoda.
Zasiadł w kącie. W gospodzie było pustawo. Chłopiec sprzątał.
Zaczepił go:
- Od dawna tu pracujesz?
- Nie, panie, od niedawna.
- Skąd ty jesteś?
- O, z tamtego domu.
A więc udało się. To był ten chłopiec, to był ten dom.
- Mama pozwala ci pracować?
Twarz chłopca zszarzała, w oczach stanęły łzy.
- Mama mi umarła.
- Masz rodzeństwo?
- Tak.
Mikołaj wyciągnął srebrny pieniądz.
- Idź i kup im słodycze.
- Ale ja pracuję.
- Ja cię wytłumaczę przed gospodarzem.
Chłopiec uwinął się szybko. Zaraz też do gospody wpadła trójka
dzieci, żeby podziękować
nieznanemu dobrodziejowi za figi, orzechy, migdały. Notował w
pamięci pilnie ich wzrost.
W międzyczasie nadszedł gospodarz, zadowolony, że trafił się
bogaty gość. Przypadł się do stołu i opowiadał o nieszczęściu.
Nie był zdziwiony tym drobnym upominkiem, jaki dzieci otrzymały.
- Często się zdarza, że przychodzi ktoś, żeby jakiś grosz
złożyć tym dzieciom. Tak to na początku bywa, gorzej będzie
potem, gdy ludzie przyzwyczają się, gdy zapomną.
Mikołaj już tego wszystkiego nie potrzebował słuchać. Chciał
wyjść jak najprędzej.
- Dobrze, że chociaż teraz o nich pamiętają - odpowiedział.
- Muszę waszej miłości coś powiedzieć: dobrze, że ludzie
rozczulili się nad tym pięciorgiem sierot, ale mało to równie
biednych dzieci? Popatrzcie proszę choćby na tę ulicę, na to, co
tu się dzieje.
Mikołaj musiał przyznać rację oberżyście. Pod wpływem jego słów
jakby przejrzał. Dopiero teraz zobaczył nędzę tamtejszych
dzieci. Patrzył na wielkie, obskurne domy czynszowe, na małe,
walące się rudery. Zobaczył dzieci bawiące się na ulicy -
brudne, byle jak ubrane, obtargane, wygłodzone, chude, szare.
Posłyszał głos oberżysty:
- To dzieci pozostawione samym sobie. Rodzice - drobni
rzemieślnicy, wyrobnicy, pracujący u kogoś od świtu do nocy.
Mikołaj miał już gotowy plan w głowie. Pojechał na następny
dzień. Wziął ze sobą juczne zwierzę. Nie brał żadnego sługi.
Zdecydował się na miasto, gdzie był pewny, że go nie rozpoznają.
Nakupił ciepłej odzieży. Wybierał starannie, przypominając sobie
dzieci, dla których robi zakupy, potem jeszcze jedzenie. Nie
zapomniał o zabawkach, o łakociach. Wpadły mu w oko okrągłe
placuszki słodkie, po które szczególnie łapczywie wyciągały ręce
dzieci.
Wrócił po dwóch dniach nocą do domu, zmęczony, ale szczęśliwy.
Tylko teraz już nie było tak łatwo z dostarczeniem dzieciom tych
skarbów. Znowu nie chciał brać służby do pomocy, bo nie chciał
nikogo wtajemniczać w to, co robi. Wybrał noc chmurną,
bezksiężycową. Worek z podarkami zarzucił na plecy. Przykrył się
opończą. Udało mu się niepostrzeżenie dojść na miejsce. Wkładał
pospiesznie paczki do okien. Nie mógł się zabrać ze wszystkim
naraz. Był przygotowany na to, że gdy dzieci jeszcze w nocy
odkryją przyniesione dary i narobią hałasu, będzie musiał
zrezygnować z kontynuowania swej akcji w tej dzielnicy. Ale nie,
gdy wrócił po raz drugi, zastał wszystko tak, jak było za
pierwszym razem. Pracował ciężko całą noc. Prawie aż do świtu
roznosił podarunki i powracał do swego domu po następną partię.
Był umęczony do granic możliwości. Nad ranem rzucił się na
posłanie i spał do południa.
Na wybuch sensacji nie trzeba było długo czekać. Już przy
obiedzie jego sługa zasypał go wszelkimi możliwymi
wiadomościami, plotkami, które zebrał po mieście. A więc jednak
anioł - mówili jedni, a więc... kto to może być - pytali drudzy.
Na drugi dzień wezwał swojego zarządcę, pytał o finanse.
Pieniądze były, choć nie tak wiele. Bo zainwestowano w
gospodarstwa. W zimowe zapasy, w zasiewy. Zażądał wszystkich,
które były.
- Jaśnie panie, jeśli mi wolno spytać, ale przecież jeszcze są
te w skarbcu podręcznym.
- Już ich nie ma.
Siedział znowu za stołem w jakiejś kolejnej oberży, na kolejnym
przedmieściu. Popijał drobnymi łykami wino, zagryzał migdały,
orzechy, zabawiał jakieś drobiazgi u usłużnego gospodarza,
patrzył, notował w pamięci domy, dzieci. Stwierdzał po raz
któryś, że właściwie wszystkie dzieci są tu biedne, wychudzone,
byle jak ubrane, marznące w pochmurny, słotny czas. Dziękował
Bogu, że przy okazji szukania pięciu sierot odkryj świat
biednych ludzi, biednych dzieci.
Znowu roznosił podarki dla dzieci w kolejnej biednej dzielnicy.
Tymczasem w mieście już wrzało. To już nie była zabawa. To już
była nieposkromiona ciekawość, kto to jest ten nieznajomy,
względnie kto są ci dobrodzieje. Co poniektórzy usiłowali
zsumować rozdawane podarki, przeliczać je na pieniądze.
Wychodziły z tego zawrotne sumy. Kogo stać na takie wydatki?
Miasto przeżywało jakby jakieś wielkie rekolekcje. Z tego tylko
niektórzy zdali sobie sprawę - z tej zmiany, która się
dokonywała w duszach ludzkich. A dokonywała się właśnie pod
wpływem tych bezinteresownych darów rozdawanych tak hojnie
biednym dzieciom. Zaczęto dostrzegać biedne rodziny, pomagać im,
obdarowywać je. Również biednych, starych ludzi, chorych i
cierpiących. Tymczasem pieniądze Mikołaja skończyły się szybciej
niż sam przypuszczał. Jego kolejna wyprawa po zakupy pochłonęła
prawie wszystkie oszczędności. Mikołaj zażądał od swojego
gospodarza pieniędzy.
- Już nie mamy więcej.
- A więc proszę sprzedawać grunt.
- Tak, ale to potrwa.
- Weź pożyczkę.
- Wysokie procenty.
- Bierz na wysokie procenty. Dużo, dużo. I oszczędzaj bardziej.
Ja nie muszę jeść wykwintnie jak dotąd. Nie zakupuj dla mnie
żadnych nowych szat.
Miał już opracowany system: najpierw dość długa obserwacja
kolejnej dzielnicy, potem
roznoszenie nocne. Wiedział, że może sobie pozwolić tylko na
jedną noc. W następną już ludzie czyhali na niego. Wobec tego
zmieniał dzielnice. Przerzucał się z jednego końca miasta na
drugi. Pracował jak nigdy w życiu: ciągłe wyprawy po zakupy,
nocne powroty z podróży, potem z kolei roznoszenie prezentów,
ciągłe napięcie nerwów, wytężona uwaga odbiły się na jego
wyglądzie. Schudł i był wyraźnie zmęczony. Obiecywał sobie, że
odpocznie, że powróci do swoich książek, jak tylko w jakiś
sposób zabezpieczy dzieci na zimę.
Tymczasem wśród nobliwych mieszczan, wśród arystokracji miasta
rozchodziły się coraz to bardziej nieprawdopodobne plotki o
Mikołaju. Szeptano, mówiono, głoszono, że ten dotąd spokojny i
zrównoważony człowiek popadł w jakąś namiętność. Żyje rozpustnie
albo oddaje się jakimś hazardowym grom. Jego nocne wyjazdy już
nie były tajemnicą. Jego wygląd niewątpliwie świadczy, że ten
człowiek jest na dnie upadku. Dowodem na to jest zresztą nie
tylko jego wygląd, ale fakt, że wyprzedaje swoje ziemie, zaciąga
długi na wysokie procenty. Trwoni majątek, który odziedziczył po
swoich, godnej pamięci, przodkach.
Zdecydowano się wobec tego ratować Mikołaja. W tak rzadko dotąd
odwiedzanym domu - pojawili się krewni i przyjaciele rodziny
Mikołaja. Musiał ich przyjmować, wysłuchiwać rad, wykręcać się
od natrętnych pytań. Niecierpliwiła go ta strata czasu. Jego
goście wreszcie orzekli, że Mikołaj stanowi rzadki przypadek
zatwardziałości serca i jest nie do nawrócenia. Jedynym wyjściem
jest się odciąć od niego, ostrzegać innych przed kontaktem z
nim. Tylko ta droga może przyprowadzić Mikołaja do opamiętania.
I modlić się za niego.
Z czasem plotki o Mikołaju, które powtarzano w salonach pałaców
i bogatych izbach mieszczańskich kamienic, wyszły na ulicę,
pomiędzy gawiedź miejską. Opowiadano sobie nieprawdopodobne
bzdury o potworze Mikołaju, diable wcielonym, opętanym,
obłąkanym, nie mogącym spać, tłukącym się po nocach w swoim
ogromnym pałacu.
Dochodziły te wieści do Mikołaja. Donosił mu o nich również
stary sługa, ale w bardzo złagodzonej formie. Mówił od siebie
niby mimochodem, że Pana Jezusa ludzie zabili, choć tyle dobrego
im uczynił.
A tymczasem Mikołaj miał inne, cięższe kłopoty. Bywało, że o
mało co a zostałby odkryty. Stał się jeszcze bardziej ostrożny,
uważał na każde kolejne pociągnięcie.
Równocześnie miasto wciąż szumiało wiadomościami o Aniele
Dobroci. Dla dzieci obdarowanych - radość, dla ich rodziców -
pomoc. Dobry nieznajomy - anioł z nieba, jak upierali się
niektórzy - stał się kimś bliskim w ich życiu. Byli i tacy,
którzy go już widzieli w kapuzie, z garbem worka na plecach.
Matki groziły nieposłusznym dzieciom:
- Jak będziesz niegrzeczny, nie przyjdzie do ciebie święty. Nie
dostaniesz nic. Tylko dzieci grzeczne obdarowuje Pan Bóg.
Niegrzeczne porwie diabeł do zamku, zamknie w lochu, wychłoszcze
rózgą.
Ale to nie była prawda. Obdarowywani byli wszyscy, wcześniej
czy później.
Aż się stało. Aż doszło do katastrofy. Zatupotała ulica
odgłosami kroków. Rzucił się w drugą stronę. Stamtąd też słychać
było kroki, rozległy się wołania:
- Tu jest! Mamy go!
Pozostawała ostatnia uliczka, ale i stamtąd nadbiegły głosy.
Nie było wyjścia. W mroku ujrzał wielką bramę budynku. Pchnął
ją. Na szczęście była otwarta. Wpadł w nią. Pusta, wielka sień
zabrzmiała echem pościgu. Wiódł rękami po ścianie. Natrafił na
drzwi. Na szczęście też otwarte. Wpadł,, zatrzasnął drzwi za
sobą. Znalazł się w jakimś ciemnym pomieszczeniu. Znowu
gwałtowne poszukiwanie kolejnych drzwi: otwarte, nacisnął
klamkę, wpadł do oświetlonego pomieszczenia.
Oślepiony światłem stanął, oparł się o drzwi, dyszał ciężko,
rozglądał się po wnętrzu. Wielka
biblioteka, przy biurku stary, siwy człowiek patrzący na niego
ze zdziwieniem. Jakby skądś go sobie przypominał. Sam nie
wiedział skąd. Nadsłuchiwał pilnie. Trzasnęły drzwi. Zadudniły
kroki ścigających. Podbiegł do starego człowieka:
- Ukryj mnie.
- O, Mikołaj. Dużo ja tu słyszę o tobie.
Teraz dopiero zobaczył, że to jest biskup. Teraz sobie dopiero
uświadomił, ze wpadł do rezydencji biskupa. Ludzie byli tuż za
drzwiami. Kroki, krzyki, rozległo się pukanie. Nieśmiałe, ale
stanowcze. Przypadł do nóg biskupa. Schował się za jego biurko.
Otworzyły się drzwi. W nich ukazał się stłoczony tłum ludzi.
Ucichli. Ktoś zapytał:
- Czy ksiądz biskup widział człowieka w czarnej opończy?
Mikołaj schowany za biurkiem czekał na odpowiedź jak na
wyrokśmierci.
- O kogo pytacie? O szatana z zamku?
- Nie. O człowieka, który od miesięcy obdarowuje nasze biedne
dzieci podarunkami.
- Ach, to chodzi wam o tego - jak go nazywacie - Anioła
Dobroci.
- Tak. Właśnie napotkaliśmy go, w czarnej opończy, z kapturem
na głowie, z workiem na plecach.
- To macie go tutaj. Biskup schylił się:
- Wstawaj, wstawaj. Nie ma rady.
Mikołaj z oparami dźwignął się na nogi. Z ramion zsunął mu się
prawie pusty worek. Zapomniał o tym, że wciąż go miał na sobie.
Na podłogę potoczyły się z niego bułeczki, tak dobrze znane
dzieciom całego miasta.
- Mikołaj! - ktoś zakrzyknął.
- Mikołaj –powtórzył ktoś drugi. Jeszcze nie dowierzając
podchodzili do niego, by się przekonać, czy to naprawdę on.
Przyglądali się, jeszcze wciąż niepewnie, jego pelerynie,
kapuzie, jego workowi i jemu samemu, który zawstydzony i
zmieszany, ze spuszczoną głową i ze spuszczonymi oczami stał pod
ścianą. To ten o którym bezlitosna plotka głosiła, że
rozpustnik, hazardzista, utracjusz, który marnotrawi majątek
swoich rodziców, który niegodny jest nosić imię swoich zacnych
rodziców.
Tej scenie przyglądał się w milczeniu stary biskup. Aż wreszcie
zabrał głos. Uśmiechnięty, pogodny zaczął:- Moi drodzy, szukałem
długo następcy, bo wiem, że już jestem stary. Chcę odpocząć.
Wreszcie go znalazłem. Macie mojego następcę, będzie waszym
biskupem - powiedział, wskazując na Mikołaja. |